Konsekwencje jednomandatowych okręgów wyborczych są w większej mierze uzależnione od kultury politycznej danego kraju.
Dlatego można żywić uzasadnione podejrzenie, że wprowadzenie
tego typu rozwiązania w Polsce może się przyczynić do wzrostu wpływów
oligarchii.
W ostatnich dniach rozmachu nabrała akcja Pawła Kukiza na rzecz
jednomandatowych okręgów wyborczych (JOW). Charyzmatyczny wokalista
uważa, że tego typu rozwiązanie, praktykowane w Wielkiej Brytanii czy we
Francji, może uzdrowić polską scenę polityczną. Wybrani w takich
okręgach parlamentarzyści w większym stopniu czują się bowiem lojalni
wobec własnego elektoratu niż wobec partyjnych central, jak ma to
miejsce w wypadku wyborów proporcjonalnych, gdy o miejscu na liście
decyduje decyzja prezesa. Według Łukasza Warzechy obowiązująca w Polsce
ordynacja zmieniła sejmowe reprezentacje partii w mięso armatnie, które
ma pobierać diety, naciskać guziki i wiernie powtarzać przed kamerami
przekazy dnia. Obecny system, zdaniem Kukiza, niszczy indywidualności,
a faworyzuje miernoty.
Podzielam diagnozę piosenkarza, że polska klasa polityczna jest chora
i wymaga sanacji. Nie jestem w stanie podzielić jednak jego optymizmu,
że wprowadzenie JOW-ów może znacząco poprawić sytuację w tym względzie.
Przekonuje mnie o tym choćby przykład Ukrainy, gdzie w ostatnich latach
także trwała debata na temat ordynacji wyborczej. Tam też pojawiały się
osobistości pokroju Kukiza, które domagały się, by skończyć
z oligarchizacją kraju i zwrócić państwo obywatelom, ale proponowały one
coś radykalnie odmiennego, a mianowicie całkowitą likwidację JOW-ów.
Pomarańczowi kontra JOW-y
Po uchwaleniu konstytucji w 1996 r. na Ukrainie obowiązywała mieszana
ordynacja wyborcza. Połowa miejsc w 450-osobowej Radzie Najwyższej
obsadzana była w wyborach proporcjonalnych, druga połowa zaś
w jednomandatowych. Według takiej właśnie ordynacji odbyły się wybory
w 1998 i 2002 r. Okazało się wówczas, że większość „kandydatów
niezależnych” wybrana w okręgach jednomandatowych, zaraz po
zaprzysiężeniu w Kijowie, płynnie wkomponowała się w dominujący układ
oligarchiczno-nomenklaturowy i niemal zawsze głosowała za partią władzy.
W sumie nic w tym dziwnego, skoro wśród owych „wybrańców narodu”
znalazło się wielu ochroniarzy, kierowców czy sekretarek potężnych
oligarchów.
Pomarańczowa rewolucja, która przebiegała pod hasłem skończenia z patologią systemu
rządów Leonida Kuczmy, jako jeden ze swoich celów uznała likwidację
JOW-ów. Przywódcy obozu demokratycznego argumentowali, że fotele
poselskie z jednomandatowych okręgów padają łupem lokalnych
antyrozwojowych grup biznesowo-politycznych, które dysponują przewagą
pieniądza i poparciem miejscowej administracji. Dlatego też w 2006 r.
z inicjatywy pomarańczowych przeforsowano zmianę ordynacji i wprowadzono
wybory całkowicie proporcjonalne.
Mapa wpływów oligarchów
28 października br. na Ukrainie odbędą się kolejne wybory parlamentarne.
Przebiegać będą już jednak według zmienionej ordynacji. W listopadzie
ub.r. Rada Najwyższa uchwaliła bowiem powrót do starej ordynacji
mieszanej, stanowiącej połączenie wyborów proporcjonalnych
i większościowych. Po kilku latach nieobecności powrócą więc JOW-y.
Komentatorzy polityczni nad Dnieprem nie mają wątpliwości, że zmiana ta
wzmocni oligarchiczny system rządów, którego zwornikiem jest sprawujący
od 2010 r. funkcję prezydenta Wiktor Janukowycz.
Już teraz w niezależnych od władz mediach pojawiają się doniesienia
o tym, jak lokalni oligarchowie kompletują miejsca dla swoich ludzi
w okręgach jednomandatowych. Publikowane są nawet mapy Ukrainy ze
strefami oligarchicznych wpływów. Wiadomo na przykład, że w obwodzie
dniepropietrowskim swoich zaufanych obsadzi magnat metalurgiczny i zięć
Leonida Kuczmy – Wiktor Pinczuk, w winnickim zaś „król czekolady” Petro
Poroszenko.
Ciekawy jest zwłaszcza przykład tego ostatniego, który swego czasu był
nie tylko jednym z przywódców pomarańczowej rewolucji, lecz także główną
podporą finansową obozu demokratycznego. Po zwycięstwie pomarańczowych
Poroszenko liczył, że zostanie premierem Ukrainy. Takie zamiary miał też
nowo wybrany prezydent Wiktor Juszczenko. Okazało się jednak, że
zdecydowana większość deputowanych i zwolenników zwycięskiego obozu
opowiedziała się za Julią Tymoszenko. Od tego czasu datuje się
nieprzezwyciężona niechęć „króla czekolady” do byłej szefowej rządu. Ta
osobista zadra miała też zapewne wpływ na to, że Poroszenko zmienił
barwy polityczne. Ten niedawny jeszcze przeciwnik Wiktora Janukowycza
jest dziś nie tylko jego sojusznikiem, ale nawet został ministrem
gospodarki w rządzie Partii Regionów. Jak więc widać, tego typu transfery nie są wyłącznie specyfiką polskiej polityki.
Wiele wskazuje na to, że już wkrótce parlamentarzystami z okręgów
jednomandatowych na Ukrainie nie zostaną wcale ludzie zasłużeni dla
swoich lokalnych społeczności i odpowiedzialni wobec wyborców, lecz
marionetki w rękach oligarchów. Ci ostatni dysponują bowiem olbrzymią
przewagą finansową, która przekłada się na rozmach i skuteczność
kampanii wyborczej. Mogą też liczyć na stronniczość wielkich mediów,
wsparcie celebrytów i życzliwość lokalnej administracji.
Ordynacja to nie wszystko
Dlaczego to, co sprawdza się w Wielkiej Brytanii, nie sprawdza się na
Ukrainie? Odpowiedź jest prosta: różnica wynika nie tyle
z obowiązujących procedur, ile z poziomu kultury politycznej, kondycji
elit opiniotwórczych, stanu pluralizmu w mediach czy świadomości
obywatelskiej.
Dlatego w tle naszej debaty o JOW-ach czai się pytanie: czy Polsce
bliżej jest do Wielkiej Brytanii z jej długą, nieprzerwaną tradycją
parlamentarną, czy raczej do postkolonialnej Ukrainy? Właśnie odpowiedź
na to pytanie sprawia, że nie jestem w stanie podzielić optymizmu tych,
którzy w zmianie ordynacji wyborczej widzą rozwiązanie problemów
polskiej polityki.
Autor: Grzegorz Górny, | Źródło: Gazeta Polska Codziennie,
//niezalezna.pl/32809-blizej-wielkiej-brytanii-czy-ukrainy
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz